Pierwszy raz, gdy próbowałem dojść do ogromnego jeziora, jakim wydawało mi się przed laty, natrafiłem na brudną gąbkę z mchu i przerzedzonej brzeziny. Mieliśmy, bo nie byłem sam, dwie drogi – w lewo i w prawo (przed kilkuletnimi dzieciakami mokre i szerokie „coś”, a kierunki świata nie różniły się wówczas niczym). Wybrawszy tą ostatnią truchtem bezpańskich psów dotarliśmy do wąskiego, wartko płynącego strumienia. Przysiedliśmy na nisko pochylonym drzewie, którego już nie ma, i rozpoznaliśmy się w czystej wodzie.
Więcej nie pamiętam. Żałuję tylko, że wcześniej tam nie wróciłem.
Staw pachniał snem. Przyjechałem tutaj dość późno: na niebie zapłonęły pierwsze pochodnie, a poniżej nie było nic poza stopioną przestrzenią i błyszczącym lodem. Stanąłem na betonowej platformie, w miejscu, gdzie ciecz przelewa się kilka metrów w dół. Obok samochód i czarny kot grzebiący w worku na śmieci. Przede mną kilkusetmetrowa plama o otwartym wodobiegu, za mną zgrabnie zawijająca się Osetnica. Głęboki oddech na wielkim leju liczącym sobie sześć stuleci.
Historia młyna poprzedza historię wsi. Podobno pierwszym, który wkopał tutaj fundamenty, był znany z imienia Gazno, którego nazwisko stało się etykietą tych okolic, ale to nieprawda. Dokumenty mówią o Janie, który miał młyn na Skrwie, i Macieju, właścicielu młyna „Rabiey” czy też „Mysłowskiego” na Osetnicy; cóż po imieniu, skoro młyn, usypana grobla, kilka domów gospodarskich obecne są w tutejszym krajobrazie bez wątpienia od XVI wieku, a pewnie i dłużej, jako że „młynarz Maciej Gazno dziedziczny ma [wówczas] prawo na trzecią miarę od xcia mazowieckiego Semowita de data a. 1437”? Murowany, jeden z pierwszych w naszej okolicy, pojawił się punktualnie w XX wieku, choć od początku była mu pisana ruina – awangarda, jaką zapewne stanowił mechanizm przerobowy, okazała się trudną do dogonienia. „Posadowiony na podłożu bagiennym, tuż przy rzece i utworzonym tu zbiorniku wodnym, budynek zaczął pękać” i w tej agonii trwa po dziś dzień. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nic tam się potem nie działo, o czym świadczy epizod ze sławnym Strójwąsem („Mój ślimaczku wystaw rożki! Dam złotówkę na pierożki. Fe! Pierożki… ja jedynie chcę Strójwąsa jeść budynie!”) i upaństwowienie w 1948 roku młyna wodno-motorowego Zygmunta Mantaja, gdzie, wedle „Monitora”, mielono zboże. Prawdą jest natomiast to, że magazyn zbóż, a taką funkcję pełniła budowla z cegły, stał się magazynem ziół, które ostatecznie same zaczęły narastać przy fasadzie budynku. Nie próbowałem wejść przez niewielką dziurę w północnej ścianie do środka, więc nie wiem, jaką woń kryją ciemności.
Do murów przylega z jednej strony las, z drugiej: Gaśno. Sama wieś liczy sobie nieco ponad dwieście lat, a powstała wraz z przybyciem olendrów pod koniec XVIII wieku. Nie była dużą – jej tkankę stanowi 5 domów i 36 mieszkańców na rok 1827 w przytłaczającym sąsiedztwie młyna, rozległej puszczy, miasta i starszej siostry Mysłowni. Wielkie wydarzenia historyczne zwykle omijały tę okolicę, poza krótkim, regularnie wypominanym przez żywych epizodem powstania styczniowego, gdy to kilkudziesięciu powstańców wycofujących się z Lucienia poniosło śmierć w zimnych wodach tutejszego rozlewiska.
Stawiając sobie za punkt honoru obejrzenie jego przeciwległej strony szybko odkryłem, że stawu nie da się obejść. Jego XVI-wieczny opis – „dobry, rybny, spustowy, nie zarosły” – nie zawiera żadnych wskazówek co do otoczenia czy jakości linii brzegowej poza lapidarnym umieszczeniem młyna „w boru”. Po drugiej stronie, mniej więcej od Skoków, woda ma kształt strumienia, który w krytycznym momencie zostaje rozerwany na kilka mniejszych, oddalając się i zbliżając w atomowym tańcu. Mówili mi kiedyś, że dalej są bagna, ale jak dla mnie to zbyt mocne określenie. Wypełniają one całą dolinę – bardzo łatwo stracić równowagę na stromo opadającym, zarośniętym zboczu wzniesienia. Jakieś dwa do dwóch i pół kilometra wynosi mierzalna nogami odległość między niewielkim mostkiem, stanowiącym początek mojego pomiaru, a miejscem, w którym wodna poczwarka przebija grunt i wypełza na wierzch. Śledząc krok po kroku poszczególne stadia rozwoju łatwo się zgubić, wejść w jakąś odnogę kończącą się zaschłym borem. Co rusz napotykane odchody świadczyły o zbłąkanym dziku. Po drodze mijałem napisy na czerwonym tle, z inwentarzową precyzją wyliczające „Użytek ekologiczny nr 303” i „304”. Wszędzie walały się poobgryzane przy korzeniu pnie drzew. Im dalej w wieś, tym trudniej śledzić linię brzegową – ruiny domostwa, ścieżki prowadzące w kółko, ślepe alejki niknące w błocie, wreszcie otwarta przestrzeń, za którą prywatne ogrodzenia bronią dostępu do rzeki.
Rząd domów. Legenda mówi, że dowódca wojsk powstańczych przechodzących tędy krzyczał: „Gaśno ten pożar!”, ale jedyne pogorzelisko, na jakie natrafiłem, stygło przy upuście na wschodnim brzegu w pobliżu chwastów i plastikowych torebek. Gdy wracałem do auta, przypomniałem sobie o tutejszej „pani leśnych ostępów”, będącej pewnie jedną z wyszymór, słowiańskich opiekunek lasów, może nawet daleką krewną Leszego. Na ramionach drewnianego krzyża za obeliskiem pamięci iglaste palce oparł świerk. Wkoło rzeczy, których obchodzić nie można. Młyn zakopany w mroku nie szumiał już skrzydłami aniołów; zostawił po sobie pusty korpus z niebieskimi oczami. Wyjechałem stamtąd odprowadzony spojrzeniami wędkarzy zastygłych jak sarny, utwierdzany z każdej strony, że nie odzyskam już tamtego odbicia.
Marcin Gęsiarz
Napisz komentarz
Komentarze