Wytarty do sucha łańcuch, rama bez smug, trochę cukru w torbie, bateria pod sam kurek. Ostatecznie cały pietyzm przygotowań wieńczy irytacja, bo kiedy już masz wyjeżdżać, przypominasz sobie o braku maseczki. I o zamkniętym kloszu w oparach nieba.
W czasie deszczu zdecydowanie lepiej się wraca. Wracając z Krośniewic, na jednym z ostatnich zakrętów przed Ratajami, widzę ją: rozlewające się, wsiąkające w dziurawe chmury złote włosy, moknąca sukienka zakwitła jak hortensja, śmiejące się, soczyste usta - czysta miłość kontrastująca z szarym tynkiem większości domów w okolicy. Jeszcze te oczy. Gdyby każdemu oferowano taki ostatni zakręt, stosunek wiary do nadziei wśród samobójców wyniósłby 1:1. Obok niej na schodach siedział chłopak, który z zapytaniem „gdzie się, kurwa, patrzysz?” odprowadził mnie do prostej. „W niebo”, byłbym odpowiedział, gdybym go spotkał drugi raz. Nie dziwię się jego reakcji; strach przed samotnością w obliczu dziurawego nieba to potężna broń. Oddałbym biblijne ucho igielne za pewność, że nie są ze sobą do teraz.
Rezygnacja i przekleństwa przeplatają się z satysfakcją przesiąkniętą pamięcią o fakcie, że gdy dojadę, zatęsknię za zmęczeniem. Błędne koło masochizmu, którego nigdy nie chce się łatać. Zdarza się, że gdy mówię o liczbie kilometrów zostawionych za sobą danego dnia, słyszę głosy niedowierzania, podziwu polanego zazdrością, jakbym posiadał coś, co dla większości niedostępne, coś z rodzaju majątku albo spokojnego życia. Przypominają mi one ludzi na wioskach zapomnianych przez cywilizację, siedzących na ławkach zaraz przy drodze albo stojących w pięciu przy płocie, urywających rozmowę w pół zdania i zawieszających na mnie swoje spojrzenia jako elemencie nieprzystającym do tematu rozmowy, obornika, dziurawych dróg i wszechobecnego ujadania psów. A ja przecież palę papierosy i, demonicznie uzależniony, narażam się na zatracenie. Paczka po paczce, bez względu na cenę. Kiedyś w internecie padło pytanie „z czym lubicie jeść tosty?” i anonim odpowiedział: „z nadzieją że się udławię i zdechnę”. Z podobnym smakiem, choć nieco inaczej, wypala się w trasie każdego kolejnego papierosa.
Hłasko w posłowiu do Następnego do raju, tłumacząc się przed czytelniczym trybunałem (choć moim zdaniem to raczej mitotwórcze solilokwium) ze swojej powieści, pisze: „Nie chciałem zmieniać zawodu; wolałbym umrzeć, niż odejść od kierownicy”. I rzeczywiście, jeżdżenie przynosi zawód – będąc w trasie, pod koniec masz dość, chcesz zmienić nawyki, wyjść z uzależnienia i poddać się mocnemu postanowieniu poprawy, ale kiedy wrócisz, głód odzywa się i znowu popadasz w ciąg, a zbawienie trafia szlag.
Ale to dobrze. Wszystko wiruje jak gołębie nad Zalesiem, w tej ciasnej puszce boru owijającego bloki z czterech stron. Gdyby Malczewski malował dziś Błędne koło, tło miałoby kolor alg, a pod blokiem, na dachu którego dzieciak niewinnie machałby nogami, błąkałyby się bezpańskie koty, wpatrzone w obłęd latających szczurów. Być dzieckiem i widzieć coś poza tymi gołębiami, poza tym lasem. Jechać tam i nigdy nie wracać.
Marcin Gęsiarz
Napisz komentarz
Komentarze