Reklama
Reklama

Zegar z kukułką

Dobrze pamiętam pierwszy przyjazd z Warszawy: Gdański lakoniczny jak przystankowe ogłoszenia chwilówek, zniżające się samoloty w pół drogi między błękitem z kartonu i gołym polem, kilometry alej i rowów ciągnących się wzdłuż linii pobocza, zamknięty most sochaczewski i trzydzieści stopni cienia. Udało mi się znaleźć między stolicą a Sochaczewem, między krajową „92” a żółtą „580”, równy kawałek asfaltowego sernika roztopionego w żarze, trochę jednak zajęło, zanim poczułem je pod kołami.

Testowałem właśnie nawigację w telefonie. Wówczas to było frustrujące, jednak z perspektywy czasu dostrzegam zalety niedogodności skutecznie hamującej mój powrót. Poczuciu zagubienia w mieście, którego się nie zna, daleko do smaku lukrecji – to raczej poranna kawa stawiająca na nogi i ciepłe wygazowane piwo, którego już nie dopijesz, ale zapamiętasz przyczyny, z jakich się tu znalazło.

Nie lubię dużych miast. Jak Harry Lime biegający po wiedeńskich kanałach w poszukiwaniu wyjścia wszędzie odbijałem się od ścian beczki, z której ubywa powietrza. Zaraz ciśnienie ją zmiażdży, już słychać trzask walącej się konstrukcji. Wysokie, szczelne akwaria w śródmieściu potęgują klaustrofobiczne wizje. Smaku dodawał fakt, że do domu było 120 kilometrów - żaden tramwaj tam nie dojedzie, a oczy żadnej ryby go nie zobaczą. Długo wpatrywałem się w górę.

Potem długo odwracałem wzrok za siebie. Jeszcze przez dobre dwie godziny jazdy widać było najwyższe piętra daru radzieckiego narodu dla narodu polskiego i innych, wybijających się na tle nieba luster. Stały jak włożone do wazonu. Zgodnie z ekonomicznym mitem sukces najzamożniejszych skapuje na biednych, pozwalając wszystkim uczestniczyć w dobrobycie. Wij się wij, złote wrzeciono, a rosa płatki niech wilży.

Wspomniałem o Harrym, pora zatem na Thomasa Howarda. Jeden jak i drugi wspinają się po schodach zakończonych tym, czego właśnie oczekują – uwolnieniem się z pościgu (Harry) albo zaspokojeniem ciekawości zakorzenionej we freudowskiej teorii libido (Thomas). Wiele ich łączy, ale najbardziej urzekające jest twarde przekonanie o słuszności swoich działań. Nie jest to ślepota kojarzona z czarnymi charakterami postaci przekalkowanych jak statyści Stevena Seagala – to ich sposób na przeciwstawienie świata iluzji, starożytnego, nieokiełznanego mare tenebrarum (owej nieskończoności Anaksymandra, co wszystko z siebie wyłoniła, owego świętego ognia Heraklita, który pochłania niknące światy i nowe byty z nich wyprowadza, Ducha Bożego, co się unosił nad wodami itd.) własnej racjonalnej konstrukcji. To pewność, charakter rzeźbiony przez przeszłe doświadczenia i pewna doza „ironii” motywuje ich do działania. Thomas, jako zdroworozsądkowy prol, mierzy się z demonami własnej wyobraźni niezdolnej do ogarnięcia jedynej nieznanej mu, a wydającej się być na wyciągnięcie ręki, przestrzeni na wyspie – szczytu latarni morskiej. Wreszcie udaje mu się osiągnąć cel, po czym podziela los Prometeusza: Nie tylko czas dzisiejszy pogrąża mnie w łzach, lecz także dni, co idą.

Ale o czym ja… Chciałem przede wszystkim napisać, żeby uważać na zegary z kukułką. Nigdy nie ma pewności, że któraś z nich nie żyje.

 

Marcin Gęsiarz

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

pochmurnie

Temperatura: 2°C Miasto: Gostynin

Ciśnienie: 1036 hPa
Wiatr: 13 km/h

Ogłoszenia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama